niedziela, 6 sierpnia 2017

O burczeniu.

Dziś będzie o temacie bardzo mi bliskim, albowiem - o jedzeniu. A raczej jego braku. A raczej - jego nieobecności wtedy, kiedy potrzeba (czyt. często).

Czyli wpis z cyklu "Polka za granicą narzeka" :) (tak tak, już się mentalnie zobowiązuję do wyliczanki "co mi się tu podoba", żeby nie było, że marudzę, że trawa gdzie indziej zieleńsza itd, itp:) )
 
z internetu
 
Od mojego przyjazdu do Francji zdążyłam się już przyzwyczaić do wielu rzeczy (m.in. buzi na powitanie z mniej lub bardziej znanymi osobami, generalnie im częściej, tym lepiej, olaboga), ale do jednej - jak na razie - nie zdołałam: czemu, ach czemu, śniadanie musi być słodkie, obiad musi być o 12ej (kiedyś za starych dobrych uczelnianych czasów jadłam jabłko lub kanapkę, żeby zabić głód do obiadu w okolicach 16ej), a kolacja (czy raczej Kolacja, z uwagi na objętość posiłku) ok. 19ej? No kto to widział? Czyli tak: pain au chocolat z samego rana, które to rano następuję stosunkowo późno w porównaniu z porankiem naszym ojczystym (koło 8ej w moim wypadku), następnie, ledwo człowiek zgłodnieje, obiad, a potem.... długie, powolne tortury, praca na pełnych obrotach wtedy, gdy człowiek najchętniej uciąłby se drzemkę, i burrrrrczenie, i pełne napięcia odliczanie czasu do 19ej, kiedy to wracam do domu, padnięta po całym dniu, i rzucam się na talerz (a czego? myśleliście, że kanapek? nie! normalnego posiłku, z mięchem, kartofelkiem, sosikiem!), pożeram... i trawię. i trawię, i idę spać jeszcze potrawić, jak wąż mysz. Uchhh.

No i tyję.
Więc to nie moja wina, tylko francuskich zwyczajów żywieniowych, ot co.
Nawet kiedyś próbowałam się zbuntować i spożywać wieczorem tylko zielone koktajle, ale przestałam w momencie pojawienia się pierwszych myśli samobójczych.

Żeby nie było, że narzeka tylko strona polska, to prawie otarłam się o dramatyczny rozpad mojego związku, gdy mój wtedy jeszcze narzeczony zobaczył, jak jem rano kanapkę (!!!) z szynką (!!!!). O rany, jaki był niesmak, jaki uraz psychiczny. Chyba kocha mnie na tyle, żeby znieść moje kompulsywne zakupy i moje marchwiane łapy, jak również fakt, że kiedyś w hotelu pomyliłam sejf z mikrofalówką, ale szynka rano, no co to, to nie, na to to on się nie pisał.

A teraz kończę, bo jest 19:11, czyli: BĘDĘ JEŚĆ!
^^
 
z internetu


 

Lake Bled

Obiecałam wpis o jeziorze Bled, to będzie wpis o jeziorze Bled. I nie tylko :)


Zacznę od tego, że zanim usłyszałam o tym jeziorze na początku tego roku, to nawet nie wiedziałam, że ono istnieje. Potem zaczęłam szukać informacji, gdzie to to oczko wodne niby jest i dlaczego niby warto się tam udać, i tu proszę, czego się człowiek na starość nie dowie - jest to jedno z najczęściej fotografowanych miejsc w Europie! No, to już jest coś. Potem wzięłam się za oglądanie zdjęć, i wtedy już żadne argumenty nie były mi potrzebne do wybrania tego miejsca na naszą podróż poślubną (że powinniśmy się na tym wyborze zatrzymać i nie zapędzać się do Wenecji, zorientowałam się po fakcie). No bo sami popatrzcie:

Ta wieża, którą widać na wyspie Blejski otok, to fragment kościoła z XV-ego wieku. Na szczycie wieży znajduje się dzwon, a w kaplicy - sznur od tego dzwonu, który należy pociągnąć 3 razy, żeby spełniło się nasze życzenie ( daj Boże, żeby nie padało w drodze powrotnej, ECH). Do wyspy dopływa się 1) barką dla 20stu pasażerów (12€/os.), jest to tylko pozornie wersja dla leniwych, a tak naprawdę - dla lubiących zwiedzanie wyczynowe - bo te 12€ obejmują 40 minut na wyspie i ani minuty więcej. Także prędziutko, prędziutko, wyskakujemy na brzeg, biegiem po schodach, kupujemy bilet wstępu do kaplicy, ciągniemy sznura, jeszcze tylko słit focie, kilka ochów i achów nad widokiem i biegusiem do barki. Uff, od samego opisu dostałam zadyszki.
No dobra, jeśli chcecie być panem swojego czasu i ujarzmicielem wod szerokich, możecie wynająć też łódkę dla 2 osób (czyli: pani się opala, pan wiosłuje, polecam, moj wyrodny małżonek wolał wyspowy sprint od wioseł), lub, wersja dla wysportowanych (albo: dużo bardziej wysportowanych): płynąć wpław. 
Nawet jeden pan płynął w czasie burzy.
Jako psychiatra nie powinnam się dziwić, nic co ludzkie i tak dalej, no i nie takie rzeczy się widziało, no ale tak patrzyłam na tego pana i myślałam sobie, że człowieku, WHY.
Jakby tego wszystkiego było mało dla stworzenia pocztówkowego widoku, to nad jeziorem góruje, ze 130stu metrów, średniowieczny zamek.
No dobra, ale nie samym bledem człowiek żyje. Jeśli znudzi nam się przepływanie jeziorka wzdłuż i wszerz, na barce, łódce i wpław, a także obchodzenie jeziorka dookoła pieszo lub rowerem (tyle możliwości! jedno jeziorko, a ile uciechy; zapomniałam wspomnieć, że obchodząc jezioro, można zatrzymać się na kawę w jednej z wielu kawiarni, a my wybraliśmy Cafe Belvedere, gdzie sam Tito podejmował swoich gości, a która ofiaruje niesamowicie malownicze ciastka i niezwykle pyszne widoki...hm..), 


możemy wybrać się do wąwozu Vintgar, gdzie nie wiadomo, czego jest więcej: pięknych widoków, czy turystów (ew. pięknych turystów płci żeńskiej:P). Poruszamy się po nim w ślimaczym tempie (to tak żeby była równowaga w przyrodzie, po Bledzie), bo z jednej strony wąskie te mostki,a z drugiej strony tu pani wiąże sznurówkę, a tam pani cyka słit focię, powodując ludzki korek. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło - to pozwala nam na kontemplowanie widoków, a naprawdę jest co kontemplować:

By wrócić do Bledu, mamy 2 opcje: albo w tył zwrot i przemierzamy jeszcze raz cały wąwóz, albo wybieramy mniej uczęszczaną drogę naookoło i napotykamy następujące widoki:

no, to już wiecie, którą drogę wybrać ;-)

Trzecim pomysłem na wycieczkę niedaleko jeziora Bled jest wypad nad jezioro Bohinj, które podobno jest równie piękne i mniej uczęszczane, ale nie mogliśmy się tam udać z tego ważnego powodu, że nam się nie chciało.

I feel Slovenia!
 

Reaktywacja!

Po kilku niezwykle udanych próbach (czyt. kilku blogach po jednym wpisie) postanowiłam rzucić się jeszcze raz na głęboką wodę. Jakoś ten pomysł z blogowaniem nie chce mnie opuścić, wiec posłucham intuicji. Tym bardziej, ze moment wydaje się symboliczny: korzystam właśnie, z nogami wyciągniętymi na ikeowym fotelu, z pachnącą kawą na podorędziu i ze świeżo upieczonym małżonkiem u mych stóp (no dobra, z tymi stopami to przegięłam), z ostatniego dnia mojego miesiąca miodowego. Miesiąc ten upłynał niezwykle szybko (zwłaszcza, ze trwał dwa tygodnie), na podróży po Włoszech i Słowenii, z czego to pierwsze nas zmęczyło (szok i niedowierzanie: nie byliśmy jedynymi ludzmi, którzy wpadli na to, ze w Wenecji jest ładnie),



o, tak ładnie jest w Wenecji


a to drugie zachwyciło.Taki był zamysł na nasz pierwszy małżeński urlop: jeden kraj "typowy" na słodko-uroczo-romantyczną podróż poślubną, z pożeraniem lodów w ilosciach hurtowych, uciekaniem przed ulicznymi handlarzami róż, ktorzy wtykają je nieopatrznej, Bogu ducha winnej ofierze do reki i natychmiast udają niewinnych: ależ mademoiselle, wzięła pani różę, trzeba zapłacić!; z cykaniem słit foci na mostkach Wenecji i z pływaniem gondolą po nocy (no dobra, to ostatnie nam nie wyszło - no bo 100 euro za poł h, NO CHYBA NIE)... A drugie miejsce trochę mniej "typowe", z wiekszą ilością zieleni na metr kwadratowy: jezioro Bled na Słowenii (z przejazdem przez Lublanę, ktora wydała mi się być cudowną, swojską mieszanką Krakowa z Lublinem), o którym planuję osobny wpis. 

jezioro Bled

Następnie podróż dwoma autobusami, dwoma samolotami, autobusem i jeszcze tylko pociągiem i już dom. I tak się lenimy w naszym małżeńskim gniazdku od czterech dni, zwracając sie do siebie żono i mężu i piekąc chleb w naszej maszynie do chleba, którą dostaliśmy na prezent ślubny.
O tak, nie ma to jak zapach swieżo upieczonego chleba jako budzik w niedzielny poranek!  


 

środa, 12 listopada 2014

Pewnego razu w Alpach...

Wracam po nieprzyzwoicie długiej przerwie. Nie spodziewałam się, że na blogu będzie taki przestój, ale na fali ostatnich zmian w życiu zawodowym i osobistym nie znalazłam czasu na pisanie. Poniekąd się z tego cieszę, bo teraz mogę odbyć podróż w przeszłość razem z Wami i jeszcze raz, choćby częściowo, przeżyć te ostatnie miesiące. A działo się, działo... ;)


Po wakacyjnym wypoczynku w Polsce i zregenerowaniu się po jednym z najbardziej wyczerpujących okresów mojego życia (koniec studiów, egzaminy w Polsce i we Francji), spakowałam prawie wszystko, co miałam, i ostatniego sierpnia wyjechałam w Alpy. Konkretnie - do Sanktuarium Matki Boskiej w La Salette. Już na początku tego roku zaczęłam snuć wakacyjne plany, by spędzić przynajmniej 2 miesiące we Francji, i w wyniku różnych okoliczności zdecydowałam się na wolontariat. Pomyślałam, że będzie to fajny sposób na poznanie nowego miejsca, czy podszkolenie języka, nie wydając przy tym ani grosza i jeszcze robiąc coś pożytecznego dla innych. Po wytrwałych poszukiwaniach na francuskich stronach znalazłam ogłoszenie po polsku, na stronie Saletynów, i była to dla mnie taka ulga, że zaraz skleciłam list motywacyjny, wybrałam jakieś zdjęcie, na którym udaję, że jestem sympatyczna, i wysłałam zgłoszenie. Nie ukrywam, że w tym kontekście do oczywistych zalet wolontariatu dołączył się aspekt moich religijnych poszukiwań, które miałam nadzieję rozwinąć w czasie tego pobytu. Zgłoszenie zostało przyjęte i w ten oto sposób ostatniego sierpnia znalazłam się w autobusie pędzącym z prędkością światła (jak mi się w przystępie paniki zdawało) po dzikich alpejskich zakrętach, by wywieźć na wpół zemdlałą mnie na wysokość 1800 m.n.p.m. Po dotarciu na miejsce moim oczom ukazał się taki widok:
źròdło: Internet


Chyba nie muszę nikogo przekonywać, że w tym momencie wszelkie niedogodności podróży wyparowały mi z pamięci;) Sanktuarium położone jest w niewiarygodnie malowniczym otoczeniu. Nieważne, w którą stronę zwrócimy wzrok, zawsze zobaczymy górskie szczyty, zatopione w chmurach, majestatycznie rozpanoszone wokół miejsca objawienia, gdzie w 1848 r. Matka Boska miała ukazać się dwójce pastuszków - Maksymilianowi i Melanii.    Niesamowita jest myśl, że tam, gdzie niecałe 200 lat temu były tylko Alpy, dziś stoi budynek, do którego pielgrzymują tysiące ludzi rocznie, w grupach i indywidualnie, na dzień i na całe tygodnie, dosłownie z całego świata -  w swojej pracy spotkałam zarówno ludzi ze Stanów, jak i z Nowej Zelandii czy Birmy. Obok, oczywiście, tłumu Polaków. Obok Francuzów byliśmy tam najbardziej reprezentowanym narodem, zarówno w kategorii "wolontariusze", jak i "pielgrzymi". Co postawiło pod znakiem zapytania jeden z celów mojego wyjazdu, tzn. podszkolenie języka ;) Na szczęście cały wrzesień pracowałam na recepcji, więc miałam bardzo dużo okazji do ćwiczeń, zwłaszcza przez telefon. W październiku byłam za to na restauracji, co było dla mnie trudnym przeżyciem, bo nigdy nie pracowałam fizycznie, i nigdy nie miałam okazji poczuć na własnej skórze, jak taka zwykła praca wygląda. I muszę przyznać, że byłam niesamowicie wręcz zmęczona.... Po kilku godzinach obsługiwania pielgrzymów, mycia stołów i zamiatania podłogi, tylko po to, by za chwilę zrobić to samo, miałam mętlik w głowie. Wracałam do pokoju, rzucałam się na łóżko, zamykałam oczy i... dalej widziałam te stoliki, te krzesła, te podłogi. Odlot! Ale cieszę się, że miałam takie doświadczenie. Po wielu latach studiów i pracowania tylko głową to doświadczenie ciężkiej fizycznej pracy, przy której się nie myśli, przy której bolą nogi i plecy, przy której wszystko jest jasne i proste - pozwoliło mi się oczyścić i zrelaksować. Także cieszę się, że mogłam poznać pracę w dwóch różnych serwisach. A jest ich całe mnóstwo! Od sprzątania pokoi, przez pracę w barze i obsługę jadalni księży, po animację wycieczek czy opiekę pielęgniarską (a to i tak nie wszystko).

Każdy znajdzie coś dla siebie, a znajomość francuskiego nie jest wymagana - wystarczą podstawy angielskiego, by zrozumieć zasady sprzątania pokoju i obsługi restauracji, a wielu pielgrzymów i wolontariuszy jest z Polski, więc nikt nie będzie się z powodu braku znajomości języka czuł samotnie. Wielu księży również pochodzi z Polski, i są oni dostępni praktycznie na każde zawołanie, więc opieka duchowa jest na bardzo wysokim poziomie.

Nie wspominając o tym, że wszyscy są ogromnie sympatyczni, uśmiechnięci, pomocni, i mimo że pod koniec mojego wyjazdu byłam już zmęczona nadmiarem towarzystwa, to teraz, z perspektywy czasu, myślę, że stworzyliśmy coś na kształt dziwacznej rodziny i kiedy oglądam nasze stare zdjęcia, to nieodmiennie się wzruszam.


Dość słowotoku, teraz niech obrazy przemówią same za siebie!

źròdło: Internet

Tu jednakowoż muszę skrobnąć kilka słów - mianowicie to, co widać na zdjęciu, to procesja z lampionami, odbywająca się w La Salette codziennie wieczorem. W takt pieśni "Dziewico Saletyńska", uroczyście śpiewanej w wielu językach przez ksìęży, dzień w dzień dziesiątki pielgrzymów maszerują wokół miejsca objawienia, dzierżąc w dłoni różnokolorowe lampiony, na których w różnych językach wypisane są słowa tejże pieśni, podobnie jak Anioła Pańskiego. Pieśń przeplatana jest modlitwami Ojcze Nasz i Zdrowaś Maryjo, również w wielu językach - zależnie od tego, z jakiego kraju pochodziły dane wycieczki. Było to naprawdę niesamowite przeżycie, słyszeć te słowa w tylu językach, obserwować kolejne grupy ludzi podejmujące z entuzjazmem pieśń, kiedy usłyszały swą ojczystą mowę.... Muszę przyznać, że zrobiło to na mnie bardzo duże wrażenie, mimo tego, że jestem osobą niewierzącą. Krótko mówiąc - to trzeba zobaczyć!

Na tym dzisiaj skończę :) Polecam ten wolontariat każdemu, kto ma trochę wolnego czasu, i nie ma co z nim zrobić. Nie będziecie żałować. Gdyby ktoś miał jakieś pytania praktyczne à propos wyjazdu, to służę pomocą. :)


Pozdrawiam serdecznie!

środa, 20 sierpnia 2014

Moja Alzacja - część druga

Ostatnio rozwlekałam się nad mniej znanymi perełkami Alzacji, więc dzisiaj chciałabym to zmienić, żeby nie pozostać dłużna Strasbourgowi :) Dlatego zapraszam na kolejną porcję zdjęć i garść wspomnień z tego pięknego miasta!

Strasbourg jest zwykle kojarzony z kilkoma elementami - takimi jak Katedra, Parlament Europejski, Trybunał Praw Człowieka czy Rada Europy. Rzeczywiście, są to turystyczne "must-see", i pamiętam, że nawet na wycieczce szkolnej w gimnazjum w drodze do Poitiers zatrzymaliśmy się w Strasbourgu i w strugach deszczu biegiem zaliczaliśmy kolejne pozycje. Zapamiętałam z tego dnia tylko to, że było zimno, ciemno i ponuro, i nie poświęciłam Strasbourgowi ani jednej ciepłej myśli. Gdyby ktoś mi wtedy powiedział, że będę tam jakiś czas mieszkać, ba, że zakocham się w tym mieście, to popukałabym się w czoło. Życie lubi płatać figle :) A więc - panie, panowie, Katedra!


Tak, tak, nocą :) Najbardziej urzekła mnie właśnie nocą. Tym bardziej, że w wakacje codziennie odbywa się spektakl polegający na iluminacjach katedry światłami o wszystkich kolorach, pod dyktando rozlegającej się zewsząd muzyki. Co roku jest inny motyw przewodni, co roku katedra opowiada inną historię. Większość ludzi przynosi ze sobą koce i kładzie się na ziemi, żeby móc jak najlepiej widzieć cały budynek:


 Ziemia drży od muzyki, niebo rozświetla poblask od murów Katedry, wszyscy wokół wzdychają zauroczeni... Jest to niesamowite przeżycie. Polecam wpisać na youtubie "Strasbourg cathedral light show", można w ten sposób znaleźć nagrania wielu ludzi. Oczywiście absolutnie nie oddaje to atmosfery tego wydarzenia, ale można lepiej wyobrazić sobie, jak to wygląda. :) A propos youtube'a - zapraszam serdecznie tutaj:

                            

 - jest to utwór "Le temps des Cathédrales" w wykonaniu Bruno Pelletier, piosenkarza wcielającego się w postać Gringoire'a w oryginalnym musicalu Notre Dame de Paris z 1998 roku. Dla mnie ten utwór jest skończonym arcydziełem, i wzruszam się nieprzyzwoicie za każdym razem, kiedy go słucham. Tym bardziej, że gdy byłam we Francji, śpiewaliśmy go z całą grupą towarzyszących mi praktykantów w środku nocy, na całe gardło, i był to jeden z tych momentów w życiu, kiedy idealnie wpada się z drugim człowiekiem w ten sam rytm, kiedy nie trzeba nic mówić, nic wyjaśniać, bo po samym spojrzeniu wie się, że czujemy to samo. Była to wyjątkowa noc i dziś "Le temps.." jest dla mnie praktycznie świętością. Istnieje również polska wersja w wykonaniu Łukasza Zagrobelnego "Katedr świat", i wiem, że wielu osobom ta wersja również ogromnie się podoba. Mi w ogóle, ale to pewnie przez mój sentyment do oryginału nie jestem obiektywna.:P Przy okazji polecam cały musical, bo... ech, to trzeba zobaczyć, żeby zrozumieć. Mój warsztat literacki nie jest na tyle bogaty, żeby opisać poziom Notre Dame de Paris :) Jeśli ktoś jest fanem tego musicalu i zna francuski lub angielski, to polecam wywiad z głównymi aktorami, przeplatany skrótami utworów i dużą dawką humoru:


Dopiero dzięki Notre Dame de Paris dotarło do mnie, że Garou dobrym piosenkarzem jest. A nawet więcej niż dobrym. Wcześniej kojarzyłam go tylko z jakimiś tam utworami z radia, które to "jednym uchem wlecą, a drugim wylecą", i dopiero po zetknięciu się z Quasimodem... Spłynęła na mię prawda. ;)

No tak, ale w Strasbourgu są jeszcze inne rzeczy poza katedrą... A właśnie, byłabym zapomniała! Katedra posiada tylko jedną wieżę. Po małych poszukiwaniach wyjaśnienia doczytałam się, że choć byłoby to bardzo piękne i romantyczne, gdyby stała za tym jakaś mroczna historia, to i tym razem proza życia zabiła romantyzm i po prostu na drugą wieżę nie starczyło wówczas pieniędzy. Jeśli ktoś ma jakieś ładniejsze (i/lub prawdziwsze wyjaśnienie), to chętnie posłucham. ;) Ale miało być o innych rzeczach....

Wystarczy odwrócić się plecami do Katedry, żeby natknąć się na takie oto cudeńko:



Jest to całkiem spory sklepik, wypełniony... czekooooolaaaadą od podłogi po sam sufit! Już z ulicy zachęca nas do wejścia zapach słodyczy, przy drzwiach stoi uśmiechnięta dziewczyna w firmowym fartuszku i z całego serca namawia do skosztowania którejś z licznych czekoladek, a po wejściu... cukierki, czekoladki, pierniczki, ciasteczka... I ten zapach! Wszędzie wiszą kolorowe torebeczki i małe szufelki, można podejść i nasypać sobie czego tylko dusza zapragnie. Oprócz tego tu i ówdzie leżą czekoladowe bloki i małe młoteczki, żeby odłupać sobie taką część, jaką się uzna za stosowną (dużą! ogromną!). Nie wiem, co mi się bardziej podoba w tym sklepie, forma czy treść :) Ale te kolory i zapachy za każdym razem powalają mnie z nóg.

Idąc dalej w kierunku centrum przechodzimy przez Plac Gutenberga, z jego pomnikiem na środku (bo gdyż mieszkał on - Gutenberg, nie pomnik- w Strasbourgu przez jakieś 10 lat) i prześliczną karuzelą:

źródło: Internet (wstyd, ale nie mam dobrego swojego zdjęcia)


Z placu Gutenberga już tylko dwa kroki dzielą nas od placu Kléber, który otoczony jest z każdej strony przez mniej lub bardziej prestiżowe sklepy, restauracje, i nawiedzanego codziennie przez dzikie hordy klientów Fnaca (to taki nasz Empik).

o taki śliczny jest nocą :)

Jeżeli znudzi nam się centrum miasta, możemy wybrać się na wycieczkę do Oranżerii, w której na każdym kroku spotkamy symbol Alzacji, czyli bociana:


wypoczniemy w pięknych okolicznościach przyrody:

a nawet natkniemy się na budkę do bookcrossingu:

a w niej...

:))) Możemy się tylko zastanawiać, jak ta książka tam trafiła.. Kto...? Dlaczego....? PO CO....? :))) Ale zawsze miło jest zobaczyć polski akcent na obczyźnie! ;)

A jeśli znowu poczujemy głód zabytków, możemy udać się do kościoła św. Tomasza, który zajmuje specjalne miejsce w moim sercu, i to nie ze względu na piękny ołtarz:

ale ze względu na to:





Są to organy, na których zagrał sam Mozart, gdy w 1778 roku przejeżdżał przez Strasbourg. Ja jako psychopatyczna fanka Mozarta (gdyby żył dzisiaj, byłabym jego stalkerką i miała zakaz zbliżania się; obejrzałam Amadeusza 10 tysięcy razy; w wieku 12 lat nazwałam pamiętnik Wolfgang i każdy wpis zaczynałam od "drogi Wolfi":D) prawie zemdlałam, jak to zobaczyłam. Wchodzi sobie człowiek do pierwszego lepszego kościoła, rozgląda się z zaciekawieniem, myśli "no, no, całkiem ładnie", a tu nagle... jak grom z jasnego nieba, organy, których dotykał ON! Tu "organy, których dotykał ON" z bliska:


:) Tym optymistycznym akcentem kończę notkę i serdecznie Was pozdrawiam! :)

niedziela, 17 sierpnia 2014

Piękno Alzacji - nie do przebicia!

Przeglądając stare zdjęcia z moich podróży po Alzacji pomyślałam, że to wspaniały materiał na notkę. Rzuciłam się więc ochoczo do wybierania odpowiednich fotografii, po czym, po godzinie mozolnej pracy, zorientowałam się, że wybrałam ich około pięciu milionów. :P W związku z tym jestem w kropce. Ale być może podzielę ten wpis na kilka części, a na razie spróbuję opisać Wam to, co ja najbardziej kocham w tym regionie Francji. Każdy zna Katedrę w Strasburgu czy Parlament Europejski, ale wystarczy wypuścić się kilka kilometrów poza Strasburg, by przekonać się, że prawdziwe piękno można tam odkryć na każdym kroku. W czasie moich kilkukrotnych tam pobytów udało mi się "zaliczyć" mniejsze miasteczka, takie jak Erstein, Colmar, Obernais czy Wolfisheim, i jestem nimi bezbrzeżnie zachwycona. Mam wrażenie, że w każdym z nim mogłabym zamieszkać już na zawsze, forever and ever, i nigdy nie wystawić już nosa. Oczywiście mam za bardzo niecierpliwą naturę, żeby wcielić ten plan szalonego emeryta w życie, ale w przyszłości... kto wie ;) Na razie zapraszam Was w podróż po tych mniej znanych perełkach.

Zacznijmy od Colmar, które zwane jest francuską Wenecją. Jest to spowodowane faktem, że miasto co i rusz przecinają kanały wodne, a na każdym kroku atakują nas łódki, w których turyści rozdziawiają gęby ze zdziwienia i nazachwycać się nie mogą (oczywiście mówię z autopsji ;) ), o:










W zasadzie za każdym zakrętem czai się widok, który nadaje się na tapetę. Maleńkie domki, stłoczone jeden na drugim i sprawiające wrażenie pchania się na ulicę, są oczywiście zbudowane z pruskiego muru:


który również w Strasburgu spotyka się na każdym kroku i który w dużym stopniu decyduje o uroku tego miasta. A skoro mowa o uroku, to nie sposób nie wspomnieć o jednym elemencie, który atakuje nas zewsząd i nadaje temu słowu - urok - nowy, pachnący, kolorowy wymiar: kwiaty, kwiaty, KWIATY!


A jakby tego było mało, to mieszkańcy muszą pracować również nad innymi elementami, żeby nam się czasem Colmar nie znudziło:




Wiem, że trochę wścibsko jest robić zdjęcie czyjemuś oknu :P, ale mogłabym zabić dla takich okiennic (nie żartuję). Nie wiem, jakimi to niesamowitymi cechami charakteru będzie się wykazywał mój przyszły książę z bajki, ale jeśli nie potrafi zrobić takich okiennic, to sorry Winetou, ale nie ma czego u mnie szukać. Ot co.

Tak, Colmar jest piękne... Ale to nie koniec. Znacie takie kobiety, które są piękne, zdolne, mądre, i nam, pozostałym śmiertelniczkom, po porównaniu z nim pozostaje tylko usiąść i zapłakać? O tak:

źródło: Internet
?:) No więc Alzacja jest jak taka kobieta. Myślisz sobie - no dobra, Strasburg ładny, Colmar ładne, pfff. A potem... ona wyciąga z rękawa Erstein:

nasze rowery to tzw. Vélhop - podobnie jak w wielu polskich miastach,w Strasburgu istnieje możliwość wynajęcia roweru na różnie długi okres i za każdym razem jestem zdziwiona, jak OGROMNA ilość osób z tego korzysta.. te śliczne zielone rowerki spotyka się dosłownie na każdym kroku :)
tak, to ja :)

i Wolfisheim:

źródło: Internet
czy pierwsze lepsze miasteczko, w którym się zatrzymamy (nie pamiętam nazwy; wiem, że pracował tam polski ksiądz! :) ):



Nie pozostaje więc mi nic innego, jak tylko usiąść i zapłakać. Tym razem nie z zazdrości, a z tęsknoty. Alzacjo, jakaś Ty piękna!

sobota, 16 sierpnia 2014

oh captain my captain

Kilka dni temu światem wstrząsnęła wiadomość o śmierci Robina Williamsa. Ja też jestem wstrząśnięta. Przez kilka dni naiwnie czekałam, aż ktoś zdementuje tę informację... nie mogę przestać o tym myśleć. Zostawił po sobie czarną dziurę, której już nigdy nie uda się zapełnić. Kiedy po raz pierwszy usłyszałam, co się stało, ze zdwojoną siłą uderzyło mnie wszystko to, o co wzbogacił moje życie - jak rozwinął moją wrażliwość w Stowarzyszeniu Umarłych Poetów, jak pokazał mi, jak powinien zachowywać się prawdziwy, dobry lekarz w Przebudzeniach, jak rozbawił do łez małą mnie we Flubberze, na którym byłam w kinie razem z babcią i chichotałam jak głupia. O "Buntowniku z wyboru" i "Między piekłem, a niebem" nie wspominając. To niesamowite, jak wielu jest takich ludzi, których osobiście nie znamy, nie myślimy o nich na co dzień, a kiedy odchodzą... nagle pojawia się pustka. Zwłaszcza, gdy odchodzą w tak tragicznych okolicznościach, których roztrząsanie  budzi ogromne emocje. Widzieliście pożegnanie, jakie przygotowała dla Robina Akademia Filmowa? O, to:


? Wzbudziło ono wiele kontrowersji na Zachodzie, łącznie z wystosowaniem oficjalnego pisma do Akademii przez stowarzyszenie zajmujące się chorymi na depresję, z prośbą o ujawnienie pomysłodawcy i komentarz. Odpowiedzi nie otrzymali. Skąd kontrowersje? Otóż dlatego, że tym pożegnaniem Akademia pokazała samobójstwo jako opcję. Jedno z możliwych wyjść z sytuacji, i to bardzo kuszące - dające wolność. Widok gwieździstego disneyowskiego nieba i to magiczne słówko, obiecujące koniec zmagań, być może dla wielu okaże się ostatecznym argumentem, zachętą, której potrzebowali, trwając w zawieszeniu  między życiem, a śmiercią. Już samo medialne zamieszanie, jakie zwykle towarzyszy takim śmierciom, stawia samobójstwo w innym świetle dla wahającego się chorego, a dodawanie do tego wisienki na torcie w postaci tak otwartej gloryfikacji tego rozwiązania, jest śmiertelnie niebezpieczne. Dosłownie.

Ale na tym nie koniec kontrowersji. Czytając różne opinie, komentarze, artykuły na temat śmierci Robina, co i rusz natykałam się na wszechobecne pytanie: dlaczego? Wślad za tym pytaniem idą logiczne, wydawałoby się, argumenty - przecież miał wszystko, do czego dąży przeciętny człowiek. Rodzinę, pieniądze, sławę. Żadnych "obiektywnych" problemów. I tu dochodzimy do sedna problemu - to nie Robin się zabił, to depresja zabiła Robina. Nikt zdrowy nie jest w stanie zrozumieć tego, jak wygląda świat takiej osoby. Niefortunne używanie określenia "mam depresję"przez każdego z nas sprawia, że wiele osób bagatelizuje objawy tej choroby, nazywając je "wymyślaniem". W końcu kto z nas nie miał doła? Ale to nie tak. Zupełnie nie tak. Przeczytałam niedawno trafne porównanie "mówić "ja też czasem mam doła i nie robię z tego powodu tragedii", to tak jakby przyrównywać swoje nacięcie nożem palca przy krojeniu do amputacji kończyny. Chodzi o rękę? Chodzi. Jest zaburzenie funkcjonowania? Si. A co to znaczy, każdy wie. Depresja ma różne oblicza. A oblicze depresji ciężkiej jest tak straszne, że prawie niemożliwe do ubrania w słowa. Istnieje zespół Cotarda - zespół, w którym rozpada się czas i rzeczywistość, świat przestaje istnieć, podobnie jak i sami chorzy. Nie wstają z łóżka, bo nie istnieją. Nie wstają, bo nie istnieją ich kończyny. Istnieje oblicze katatoniczne, w którym jedyne co może pomóc, to intensywnie przeprowadzane elektrowstrząsy. Czy którąś z tych postaci miał Robin? Jak bardzo zaawansowana była jego choroba? Nie wiem. Nikt z nas nie wie. Więc zamiast zadawać sobie głupie pytanie dlaczego, na które nie możemy nawet zacząć wyobrażać sobie odpowiedzi, pamiętajmy jego geniusz, urok i dobroć, i otwórzmy się na ludzi dookoła, bo nigdy nie wiemy, jakie cierpienia kryją się pod starannie dopasowanymi maskami.