Już od jakiegoś czasu chciałam napisać posta o moich
kotkach, ale cały czas miałam coś innego na głowie. Zwlekałam bez końca, aż w
końcu doszło do tego, że byłam na siebie zła, że założyłam bloga, i nie mogę
się zmusić do napisania tej notki :) Okazało się jednak, że był po temu
specjalny powód. Zapraszam do czytania o tym, jakie to skarby można znaleźć na
leśnym szlaku :)
W poniedziałek wybrałyśmy się z mamą do lasu położonego
niedaleko naszego domu. Chodzimy tam od wielu lat praktycznie codziennie, jeśli
tylko pogoda i zewnętrzne okoliczności temu sprzyjają. Mamy ustaloną
5-kilometrową trasę, którą pokonujemy w jakieś 1,5 h, i chyba ciężko byłoby nam
znaleźć coś, co sprawia nam w życiu większą przyjemność niż te spacery,
rozmowy, i obserwowanie, jak zmieniają się pory roku, a wraz z nimi liście na
drzewach, kwiatuszki przy ścieżce i fauna w jeziorku niedaleko leśniczówki. Jest
to nasza oaza spokoju i źródło stałego kontaktu z przyrodą, mimo tego, że
mieszkamy w mieście. Wyszukałam nawet zdjęcie naszej ścieżki – biegnąca postać w
oddali to mój brat :):
Mimo że kochamy nasz las, nie spodziewałybyśmy się z
najśmielszych snach, że zostaniemy tak szczodrze przez niego obdarowane.
Wybrałyśmy się w poniedziałek na poranny spacer, korzystając z urlopu mamy, i
niczego nie podejrzewając weszłyśmy sobie raźnym krokiem na ścieżkę… Aż tu
nagle dobiegło nas kocie miauczenie. W pierwszym momencie myślałam, że się
przesłyszałam, bo jako kocia matka trojga dzieci :) wszędzie wypatruję kotów,
ale gdy miauczenie się powtórzyło, nie miałam już wątpliwości. Zaczęłyśmy się
rozglądać, by ustalić, skąd dobiega ten głos, i nagle pod drzewem zobaczyłyśmy
białe stworzonko, drące się wniebogłosy. Podeszłam do niego i po krótkim
pościgu (bo w pierwszej chwili się mnie oczywiście przestraszyło) wzięłam je na
ręce. W tym momencie już wiedziałam, że wpadłam jak śliwka w kompot. Zwierzątko
było malusieńkie, a ja, mimo że w szczytowym okresie swojej kociej kariery
miałam na stanie 5 worków na pchły, to nigdy nie trzymałam na rękach KOCIĄTKA.
Byłem brudny jak nieboskie stworzenie, miałem wbite w oczko jakieś nasionko, i
wyglądałem tak:
Przez chwilę spoglądałyśmy na siebie z mamą bezradnie,
zastanawiając się, która powie głośno to, co obie już wiedziałyśmy: „bierzemy
go!”. Po szybkim telefonie do taty i wysłaniu mu mmsa ze zdjęciem widocznym powyżej, przytuliłam do siebie mocno to dzieciątko i powędrowałyśmy z powrotem do
domu. Tu natychmiast dałyśmy mu trochę jedzenia naszych dużych kotów –i to, co
zobaczyłyśmy, nas oszołomiło. Zjadł całą porcję w jakieś 0,01 sekundy, po czym
zaczął gryźć talerz. W życiu nie widziałam tak głodnego zwierzątka. Jest u nas
już tydzień, a cały czas je wszystkie posiłki w ten sam łapczywy sposób, jakby
nie rozumiał, że już jest bezpieczny i nigdy niczego mu nie zabraknie… za każdym
razem musi się najeść, jakby to miał być jego ostatni posiłek w życiu. Po jedzeniu zabrałyśmy się za kąpiel, i – dziw nad dziwy! – podobało mu się! To
była pierwsza z wielu niespodzianek, jakich nam dostarczył w ostatnich dniach.
Lubi wodę, widzi się w lustrze, widzi rybki w akwarium jako jedyny nasz kot
(które to akwarium było nota bene kupione, by kotki miały telewizor… ech;) )…
Po jedzeniu, kąpieli i manikiurze :) wyglądałem tak:
Niestety, gdy trochę odpoczął i zaczął spacerować po moim
pokoju, okazało się, że ma chorą lewą tylną nóżkę. W związku z tym nie może się
podrapać, gdy swędzi go uszko, nie może nigdzie wskoczyć… Strasznie mi go żal.
Pojechałyśmy z nim od razu do weterynarza i po wykonaniu zdjęcia RTG okazało
się, że… ma złamaną kość biodrową i szyjkę kości udowej :( Będzie operowany jak
tylko trochę go odkarmimy, tj. za jakieś 2-3 tygodnie. Nawet nie chcę myśleć,
jak doszło u niego do tego złamania. Zastanawiam się też, czy to może z jego
powodu znalazł się w lesie? Może ktoś nie chciał się opiekować chorym kotem, i
wyrzucił przy pierwszej okazji. Znalazłyśmy go daleko od zabudowań, poza tym
później znów poszłyśmy do lasu na spacer, i nie widziałyśmy, żeby szukała go
jego mama, więc myślę, że nie czekało go w tym lesie nic dobrego. Nie mogę się
napatrzeć, jaki jest dzielny, i jak sobie dobrze radzi z chodzeniem mimo tych
złamań. Wciąga się na łóżko i śpi na samym środeczku jak basza :), już
trzeciego dnia sam poszedł do kuwety i zrobił co trzeba, jest po prostu aniołem
:) Dobrze, że mam teraz wakacje i mogę się nim opiekować, bo wymaga strasznie dużo
uwagi, muszę nawet wstawać do niego w nocy, żeby go nakarmić i wysikać :) Czuję
się, jakbym miała dziecko ;) Pozostałe koty (którym poświęcę osobną notkę :) )
chyba się go boją. Wszędzie za nim łażą i obserwują z bezpiecznej odległości,
obwąchują go i czasem fuczą (na szczęście nie biją). Ale nasze nowe dzieciątko
się tym nie zraża i nawet jak tamte potwory burczą, to i tak podchodzi do nich,
zaczepia do zabawy, strzela baranki… Kto by pomyślał, że w środku lasu
znajdziemy taki skarb!!! :)
A, byłabym zapomniała – mam na imię Gacek, ważę 85 dag i mam
6 tygodni. :)
2 komentarze:
Milusi:)
Jaki słodki maluszek na pewno jest teraz przeszczęśliwy. :-)
Prześlij komentarz