środa, 20 sierpnia 2014

Moja Alzacja - część druga

Ostatnio rozwlekałam się nad mniej znanymi perełkami Alzacji, więc dzisiaj chciałabym to zmienić, żeby nie pozostać dłużna Strasbourgowi :) Dlatego zapraszam na kolejną porcję zdjęć i garść wspomnień z tego pięknego miasta!

Strasbourg jest zwykle kojarzony z kilkoma elementami - takimi jak Katedra, Parlament Europejski, Trybunał Praw Człowieka czy Rada Europy. Rzeczywiście, są to turystyczne "must-see", i pamiętam, że nawet na wycieczce szkolnej w gimnazjum w drodze do Poitiers zatrzymaliśmy się w Strasbourgu i w strugach deszczu biegiem zaliczaliśmy kolejne pozycje. Zapamiętałam z tego dnia tylko to, że było zimno, ciemno i ponuro, i nie poświęciłam Strasbourgowi ani jednej ciepłej myśli. Gdyby ktoś mi wtedy powiedział, że będę tam jakiś czas mieszkać, ba, że zakocham się w tym mieście, to popukałabym się w czoło. Życie lubi płatać figle :) A więc - panie, panowie, Katedra!


Tak, tak, nocą :) Najbardziej urzekła mnie właśnie nocą. Tym bardziej, że w wakacje codziennie odbywa się spektakl polegający na iluminacjach katedry światłami o wszystkich kolorach, pod dyktando rozlegającej się zewsząd muzyki. Co roku jest inny motyw przewodni, co roku katedra opowiada inną historię. Większość ludzi przynosi ze sobą koce i kładzie się na ziemi, żeby móc jak najlepiej widzieć cały budynek:


 Ziemia drży od muzyki, niebo rozświetla poblask od murów Katedry, wszyscy wokół wzdychają zauroczeni... Jest to niesamowite przeżycie. Polecam wpisać na youtubie "Strasbourg cathedral light show", można w ten sposób znaleźć nagrania wielu ludzi. Oczywiście absolutnie nie oddaje to atmosfery tego wydarzenia, ale można lepiej wyobrazić sobie, jak to wygląda. :) A propos youtube'a - zapraszam serdecznie tutaj:

                            

 - jest to utwór "Le temps des Cathédrales" w wykonaniu Bruno Pelletier, piosenkarza wcielającego się w postać Gringoire'a w oryginalnym musicalu Notre Dame de Paris z 1998 roku. Dla mnie ten utwór jest skończonym arcydziełem, i wzruszam się nieprzyzwoicie za każdym razem, kiedy go słucham. Tym bardziej, że gdy byłam we Francji, śpiewaliśmy go z całą grupą towarzyszących mi praktykantów w środku nocy, na całe gardło, i był to jeden z tych momentów w życiu, kiedy idealnie wpada się z drugim człowiekiem w ten sam rytm, kiedy nie trzeba nic mówić, nic wyjaśniać, bo po samym spojrzeniu wie się, że czujemy to samo. Była to wyjątkowa noc i dziś "Le temps.." jest dla mnie praktycznie świętością. Istnieje również polska wersja w wykonaniu Łukasza Zagrobelnego "Katedr świat", i wiem, że wielu osobom ta wersja również ogromnie się podoba. Mi w ogóle, ale to pewnie przez mój sentyment do oryginału nie jestem obiektywna.:P Przy okazji polecam cały musical, bo... ech, to trzeba zobaczyć, żeby zrozumieć. Mój warsztat literacki nie jest na tyle bogaty, żeby opisać poziom Notre Dame de Paris :) Jeśli ktoś jest fanem tego musicalu i zna francuski lub angielski, to polecam wywiad z głównymi aktorami, przeplatany skrótami utworów i dużą dawką humoru:


Dopiero dzięki Notre Dame de Paris dotarło do mnie, że Garou dobrym piosenkarzem jest. A nawet więcej niż dobrym. Wcześniej kojarzyłam go tylko z jakimiś tam utworami z radia, które to "jednym uchem wlecą, a drugim wylecą", i dopiero po zetknięciu się z Quasimodem... Spłynęła na mię prawda. ;)

No tak, ale w Strasbourgu są jeszcze inne rzeczy poza katedrą... A właśnie, byłabym zapomniała! Katedra posiada tylko jedną wieżę. Po małych poszukiwaniach wyjaśnienia doczytałam się, że choć byłoby to bardzo piękne i romantyczne, gdyby stała za tym jakaś mroczna historia, to i tym razem proza życia zabiła romantyzm i po prostu na drugą wieżę nie starczyło wówczas pieniędzy. Jeśli ktoś ma jakieś ładniejsze (i/lub prawdziwsze wyjaśnienie), to chętnie posłucham. ;) Ale miało być o innych rzeczach....

Wystarczy odwrócić się plecami do Katedry, żeby natknąć się na takie oto cudeńko:



Jest to całkiem spory sklepik, wypełniony... czekooooolaaaadą od podłogi po sam sufit! Już z ulicy zachęca nas do wejścia zapach słodyczy, przy drzwiach stoi uśmiechnięta dziewczyna w firmowym fartuszku i z całego serca namawia do skosztowania którejś z licznych czekoladek, a po wejściu... cukierki, czekoladki, pierniczki, ciasteczka... I ten zapach! Wszędzie wiszą kolorowe torebeczki i małe szufelki, można podejść i nasypać sobie czego tylko dusza zapragnie. Oprócz tego tu i ówdzie leżą czekoladowe bloki i małe młoteczki, żeby odłupać sobie taką część, jaką się uzna za stosowną (dużą! ogromną!). Nie wiem, co mi się bardziej podoba w tym sklepie, forma czy treść :) Ale te kolory i zapachy za każdym razem powalają mnie z nóg.

Idąc dalej w kierunku centrum przechodzimy przez Plac Gutenberga, z jego pomnikiem na środku (bo gdyż mieszkał on - Gutenberg, nie pomnik- w Strasbourgu przez jakieś 10 lat) i prześliczną karuzelą:

źródło: Internet (wstyd, ale nie mam dobrego swojego zdjęcia)


Z placu Gutenberga już tylko dwa kroki dzielą nas od placu Kléber, który otoczony jest z każdej strony przez mniej lub bardziej prestiżowe sklepy, restauracje, i nawiedzanego codziennie przez dzikie hordy klientów Fnaca (to taki nasz Empik).

o taki śliczny jest nocą :)

Jeżeli znudzi nam się centrum miasta, możemy wybrać się na wycieczkę do Oranżerii, w której na każdym kroku spotkamy symbol Alzacji, czyli bociana:


wypoczniemy w pięknych okolicznościach przyrody:

a nawet natkniemy się na budkę do bookcrossingu:

a w niej...

:))) Możemy się tylko zastanawiać, jak ta książka tam trafiła.. Kto...? Dlaczego....? PO CO....? :))) Ale zawsze miło jest zobaczyć polski akcent na obczyźnie! ;)

A jeśli znowu poczujemy głód zabytków, możemy udać się do kościoła św. Tomasza, który zajmuje specjalne miejsce w moim sercu, i to nie ze względu na piękny ołtarz:

ale ze względu na to:





Są to organy, na których zagrał sam Mozart, gdy w 1778 roku przejeżdżał przez Strasbourg. Ja jako psychopatyczna fanka Mozarta (gdyby żył dzisiaj, byłabym jego stalkerką i miała zakaz zbliżania się; obejrzałam Amadeusza 10 tysięcy razy; w wieku 12 lat nazwałam pamiętnik Wolfgang i każdy wpis zaczynałam od "drogi Wolfi":D) prawie zemdlałam, jak to zobaczyłam. Wchodzi sobie człowiek do pierwszego lepszego kościoła, rozgląda się z zaciekawieniem, myśli "no, no, całkiem ładnie", a tu nagle... jak grom z jasnego nieba, organy, których dotykał ON! Tu "organy, których dotykał ON" z bliska:


:) Tym optymistycznym akcentem kończę notkę i serdecznie Was pozdrawiam! :)

niedziela, 17 sierpnia 2014

Piękno Alzacji - nie do przebicia!

Przeglądając stare zdjęcia z moich podróży po Alzacji pomyślałam, że to wspaniały materiał na notkę. Rzuciłam się więc ochoczo do wybierania odpowiednich fotografii, po czym, po godzinie mozolnej pracy, zorientowałam się, że wybrałam ich około pięciu milionów. :P W związku z tym jestem w kropce. Ale być może podzielę ten wpis na kilka części, a na razie spróbuję opisać Wam to, co ja najbardziej kocham w tym regionie Francji. Każdy zna Katedrę w Strasburgu czy Parlament Europejski, ale wystarczy wypuścić się kilka kilometrów poza Strasburg, by przekonać się, że prawdziwe piękno można tam odkryć na każdym kroku. W czasie moich kilkukrotnych tam pobytów udało mi się "zaliczyć" mniejsze miasteczka, takie jak Erstein, Colmar, Obernais czy Wolfisheim, i jestem nimi bezbrzeżnie zachwycona. Mam wrażenie, że w każdym z nim mogłabym zamieszkać już na zawsze, forever and ever, i nigdy nie wystawić już nosa. Oczywiście mam za bardzo niecierpliwą naturę, żeby wcielić ten plan szalonego emeryta w życie, ale w przyszłości... kto wie ;) Na razie zapraszam Was w podróż po tych mniej znanych perełkach.

Zacznijmy od Colmar, które zwane jest francuską Wenecją. Jest to spowodowane faktem, że miasto co i rusz przecinają kanały wodne, a na każdym kroku atakują nas łódki, w których turyści rozdziawiają gęby ze zdziwienia i nazachwycać się nie mogą (oczywiście mówię z autopsji ;) ), o:










W zasadzie za każdym zakrętem czai się widok, który nadaje się na tapetę. Maleńkie domki, stłoczone jeden na drugim i sprawiające wrażenie pchania się na ulicę, są oczywiście zbudowane z pruskiego muru:


który również w Strasburgu spotyka się na każdym kroku i który w dużym stopniu decyduje o uroku tego miasta. A skoro mowa o uroku, to nie sposób nie wspomnieć o jednym elemencie, który atakuje nas zewsząd i nadaje temu słowu - urok - nowy, pachnący, kolorowy wymiar: kwiaty, kwiaty, KWIATY!


A jakby tego było mało, to mieszkańcy muszą pracować również nad innymi elementami, żeby nam się czasem Colmar nie znudziło:




Wiem, że trochę wścibsko jest robić zdjęcie czyjemuś oknu :P, ale mogłabym zabić dla takich okiennic (nie żartuję). Nie wiem, jakimi to niesamowitymi cechami charakteru będzie się wykazywał mój przyszły książę z bajki, ale jeśli nie potrafi zrobić takich okiennic, to sorry Winetou, ale nie ma czego u mnie szukać. Ot co.

Tak, Colmar jest piękne... Ale to nie koniec. Znacie takie kobiety, które są piękne, zdolne, mądre, i nam, pozostałym śmiertelniczkom, po porównaniu z nim pozostaje tylko usiąść i zapłakać? O tak:

źródło: Internet
?:) No więc Alzacja jest jak taka kobieta. Myślisz sobie - no dobra, Strasburg ładny, Colmar ładne, pfff. A potem... ona wyciąga z rękawa Erstein:

nasze rowery to tzw. Vélhop - podobnie jak w wielu polskich miastach,w Strasburgu istnieje możliwość wynajęcia roweru na różnie długi okres i za każdym razem jestem zdziwiona, jak OGROMNA ilość osób z tego korzysta.. te śliczne zielone rowerki spotyka się dosłownie na każdym kroku :)
tak, to ja :)

i Wolfisheim:

źródło: Internet
czy pierwsze lepsze miasteczko, w którym się zatrzymamy (nie pamiętam nazwy; wiem, że pracował tam polski ksiądz! :) ):



Nie pozostaje więc mi nic innego, jak tylko usiąść i zapłakać. Tym razem nie z zazdrości, a z tęsknoty. Alzacjo, jakaś Ty piękna!

sobota, 16 sierpnia 2014

oh captain my captain

Kilka dni temu światem wstrząsnęła wiadomość o śmierci Robina Williamsa. Ja też jestem wstrząśnięta. Przez kilka dni naiwnie czekałam, aż ktoś zdementuje tę informację... nie mogę przestać o tym myśleć. Zostawił po sobie czarną dziurę, której już nigdy nie uda się zapełnić. Kiedy po raz pierwszy usłyszałam, co się stało, ze zdwojoną siłą uderzyło mnie wszystko to, o co wzbogacił moje życie - jak rozwinął moją wrażliwość w Stowarzyszeniu Umarłych Poetów, jak pokazał mi, jak powinien zachowywać się prawdziwy, dobry lekarz w Przebudzeniach, jak rozbawił do łez małą mnie we Flubberze, na którym byłam w kinie razem z babcią i chichotałam jak głupia. O "Buntowniku z wyboru" i "Między piekłem, a niebem" nie wspominając. To niesamowite, jak wielu jest takich ludzi, których osobiście nie znamy, nie myślimy o nich na co dzień, a kiedy odchodzą... nagle pojawia się pustka. Zwłaszcza, gdy odchodzą w tak tragicznych okolicznościach, których roztrząsanie  budzi ogromne emocje. Widzieliście pożegnanie, jakie przygotowała dla Robina Akademia Filmowa? O, to:


? Wzbudziło ono wiele kontrowersji na Zachodzie, łącznie z wystosowaniem oficjalnego pisma do Akademii przez stowarzyszenie zajmujące się chorymi na depresję, z prośbą o ujawnienie pomysłodawcy i komentarz. Odpowiedzi nie otrzymali. Skąd kontrowersje? Otóż dlatego, że tym pożegnaniem Akademia pokazała samobójstwo jako opcję. Jedno z możliwych wyjść z sytuacji, i to bardzo kuszące - dające wolność. Widok gwieździstego disneyowskiego nieba i to magiczne słówko, obiecujące koniec zmagań, być może dla wielu okaże się ostatecznym argumentem, zachętą, której potrzebowali, trwając w zawieszeniu  między życiem, a śmiercią. Już samo medialne zamieszanie, jakie zwykle towarzyszy takim śmierciom, stawia samobójstwo w innym świetle dla wahającego się chorego, a dodawanie do tego wisienki na torcie w postaci tak otwartej gloryfikacji tego rozwiązania, jest śmiertelnie niebezpieczne. Dosłownie.

Ale na tym nie koniec kontrowersji. Czytając różne opinie, komentarze, artykuły na temat śmierci Robina, co i rusz natykałam się na wszechobecne pytanie: dlaczego? Wślad za tym pytaniem idą logiczne, wydawałoby się, argumenty - przecież miał wszystko, do czego dąży przeciętny człowiek. Rodzinę, pieniądze, sławę. Żadnych "obiektywnych" problemów. I tu dochodzimy do sedna problemu - to nie Robin się zabił, to depresja zabiła Robina. Nikt zdrowy nie jest w stanie zrozumieć tego, jak wygląda świat takiej osoby. Niefortunne używanie określenia "mam depresję"przez każdego z nas sprawia, że wiele osób bagatelizuje objawy tej choroby, nazywając je "wymyślaniem". W końcu kto z nas nie miał doła? Ale to nie tak. Zupełnie nie tak. Przeczytałam niedawno trafne porównanie "mówić "ja też czasem mam doła i nie robię z tego powodu tragedii", to tak jakby przyrównywać swoje nacięcie nożem palca przy krojeniu do amputacji kończyny. Chodzi o rękę? Chodzi. Jest zaburzenie funkcjonowania? Si. A co to znaczy, każdy wie. Depresja ma różne oblicza. A oblicze depresji ciężkiej jest tak straszne, że prawie niemożliwe do ubrania w słowa. Istnieje zespół Cotarda - zespół, w którym rozpada się czas i rzeczywistość, świat przestaje istnieć, podobnie jak i sami chorzy. Nie wstają z łóżka, bo nie istnieją. Nie wstają, bo nie istnieją ich kończyny. Istnieje oblicze katatoniczne, w którym jedyne co może pomóc, to intensywnie przeprowadzane elektrowstrząsy. Czy którąś z tych postaci miał Robin? Jak bardzo zaawansowana była jego choroba? Nie wiem. Nikt z nas nie wie. Więc zamiast zadawać sobie głupie pytanie dlaczego, na które nie możemy nawet zacząć wyobrażać sobie odpowiedzi, pamiętajmy jego geniusz, urok i dobroć, i otwórzmy się na ludzi dookoła, bo nigdy nie wiemy, jakie cierpienia kryją się pod starannie dopasowanymi maskami.


sobota, 9 sierpnia 2014

Decisions, decisions

Ostatnimi czasy jestem ciągle zaabsorbowana rozmyślaniami, które francuskie miasto wybrać na mój przyszły dom. Spośród tych miejsc, które rozważam, najbardziej kuszące wydają się Clermont-Ferrand i Reims. I chociaż ograniczyłam swój wybór do tych dwóch miast, to dalej nie potrafię podjąć ostatecznej decyzji. Z natury jestem osobą, która siada na tyłku, analizuje wszystkie możliwe opcje, dokonuje wyboru i nigdy więcej nie ogląda się za siebie – więc możecie sobie wyobrazić, jak irytuje mnie ta sytuacja! Ale codziennie inna opcja wydaje mi się bardziej atrakcyjna, w związku z tym codziennie kładę się do łóżka z myślą „jak mogłam w ogóle POMYŚLEĆ o Clermont-Ferrand/Reims??? (podkreślić właściwe)”, po czym wstaję rano i znowu jestem w kropce. Clermont jest przepiękne. Jest położone w takim miejscu, że do wszystkich innych zakątków Francji mam podobną odległość; dla zainteresowanych mapka:


więc miejsc na urządzenie wycieczek nigdy nie byłoby dość. Miasto jest też położone dużo niżej niż my, więc mam nadzieję, że byłoby tam trochę cieplej. Kolejna sprawa – do miasta docelowego będę jechała z Grenoble, a do C-F jest dużo bliżej, niż do Reims. Więc wygodniej, szybciej, taniej.
No i – last but not least – w Clermont jest katedra zbudowana w całości z czarnej skały wulkanicznej. Nie widziałam jej nigdy na żywo, ale sam ten fakt i zdjęcia sprawiają, że ślinka sama cieknie!!!
O:


Nawet gdyby nie wszystkie pozostałe argumenty, to dla samej Katedry przychylałabym się ku Clermont :) Poza tym nawet nazwa tego regionu jest śliczna! Owernia :) Chociaż moja przyjaciółka stwierdziła, że kojarzy jej się z jajnikiem (łac. ovarium), więc gdybym wybrała to miasto, zostałabym już na zawsze mieszkanką Jajnikowa ;D

Ale jest jeszcze Reims. Reims, które ma jedną zasadniczą zaletę – jest blisko Paryża. 40 minut jazdy TGV i jestem na lotnisku. W Clermont to nie byłoby 40 minut, tylko dużo, dużo więcej. Nie boję się długich podróży – zarówno do kilku klas gimnazjum, liceum, jak i na studia dojeżdżałam codziennie 2h w jedną stronę – co daje 12 lat w autobusach, po 4h dziennie – ale jednak ze względu na zmęczenie wolałabym mieć możliwość łatwiejszego dojazdu do domu. I to w zasadzie bije wszystkie inne argumenty na głowę. Będę tam zupełnie sama, i kiedy mam taki dzień, że szczególnie boję się wyjazdu, fakt mieszkania prawie że „pod Paryżem”(wiem, że to nie jest pod Paryżem, ale po 12 latach takich wycieczek do szkoły i na uczelnię to wydaje mi się na wyciągnięcie ręki) jest dla mnie nie do przecenienia. Z drugiej strony, w bardziej „trzeźwe” dni, odważne dni, wiem, że teraz patrzę pod tym kątem, bo nigdy nie mieszkałam sama, boję się rozstania z  rodziną, i chcę zabezpieczyć możliwość łatwego kontaktu, ale tak naprawdę rzeczywistość będzie pewnie wyglądała inaczej – będę chodzić do pracy, poznam nowych ludzi, zacznę żyć na własną rękę i kontakt z mamą i tatą przestanie być aż TAK wysoko na liście moich priorytetów. A nie chcę, żeby to strach zdeterminował mój wybór.

Wszystko to ładnie, pięknie…
… ale jak ja mam być tak daleko?!

Clermont-Ferrand

Reims/ wszystkie zdjęcia pochodzą z internetu
Nie wiem. Czasem chciałabym rzucić monetą i zobaczyć, co wypadnie ;) Ale chyba na takie rozwiązanie jestem trochę za duża ^^ Dorosłe życie jest takie trudne!!!!!!!!!!! 

Gdyby coś poszło nie tak, to zawsze mogę zrobić tak jak Clive:



Pozdrawiam serdecznie!! :)

PS Przy okazji - link do fajnej rozdawajki kosmetycznej :) Polecam!
 

piątek, 8 sierpnia 2014

Za co kocham Terry'ego Pratchetta.:)



Niedawno skończyłam czytać „Parę w ruch”, nową książkę Terry’ego Pratchetta. Przy tej okazji pomyślałam, żeby napisać o nim kilka słów, jako że jest to mój ukochany pisarz EVER. Moja kolekcja jego książek wygląda tak:

Dokładnie 33 pozycje. A tyle jeszcze do zdobycia!


Mam również kilka gadżetów, jak na przykład zakładka:




czy mapa krainy Lancre, z autografem Pratchetta (niewidocznym na zdjęciu :P ):




Na pewno wiele osób go zna i nie napiszę dla nich niczego odkrywczego, ale może te osoby porównają swój punkt widzenia z moim, a resztę – mam nadzieję – zachęcę do czytania :)

Nie będę pisać suchych faktów z jego życia, gdyż te – choć niezwykle imponujące – łatwo znaleźć na wikipedii. Chciałam za to wyruszyć w sentymentalną podróż (ale TGV, żeby nie było zbyt długo! ;D), która zaczęła się w chatce babci Weatherwax, głównej bohaterki jednej z kilku pratchettowskich „serii”, i głównej czarownicy w Lancre.

Babcia jest jedną z najbardziej niezwykłych postaci, jakie spotkałam na kartach powieści. Jestem teraz w trakcie czytania książek prof. Kępińskiego, guru polskiej psychiatrii, i natknęłam się na takie zdanie: Wydaje się, że istnieje jakaś naturalna moralność przyrody, której także człowiekowi naruszyć nie wolno. Babcia o tym wiedziała. Zawsze wiedziała, co należało zrobić, i właśnie to robiła. Nie dlatego, że jej się chciało, albo że mogła, albo dla kogoś – nie, robiła to, co należało. Jak można się domyślić, nie przysporzyło jej to w życiu specjalnie dużo popularności czy sympatii – ale nigdy nie poświęcała temu uwagi. Twierdziła wrecz, że woli, by ludzie ją szanowali, niż lubili – bo „jak nie masz szacunku, to nic nie masz”. Dla kilkunastoletniej mnie, budującej dopiero świadomie swój kręgosłup moralny i szukającej swojego miejsca w życiu, kiedy bardzo potrzebowałam akceptacji grupy i sympatii rówieśników, a jej nie dostawałam, było to jak plaster na kuper, parafrazując Fila z disneyowskiego Herkulesa :) Postawa Babci i jej twarde zasady pozwoliły mi spojrzeć na siebie inaczej, i nie przewrócić się przy najsilniejszych wiatrach. To wszystko, okraszone typowym pratchettowym humorem, zestawieniem Babci z jej najlepszą przyjaciółką, która była znana z tego, że w młodości nie należała do specjalnie niedostępnych :), i rzuceniem tego duetu w wir zmieniającego się świata, sprawiło, że czytałam te książki tysiąc razy, i wielbię je ponad wszystko.

A potem… pojawił się Samuel Vimes. I to sprawiło, że nawet Babcia odeszła w zapomnienie ;) Vimes to główny bohater innej serii – tym razem „o straży”. Książki Pratchetta należy czytać w określonej kolejności, i o ile w przypadku serii o czarownicach nie jest to AŻ TAKIE ważne, bo Babcia jest osobą w pełni ukształtowaną i jej zachowanie jest logiczne i naturalne dla znającego ją czytelnika, to w książkach o Vimesie ma to znaczenie kluczowe. Vimes bowiem dojrzewa wraz z każdą książką. Poczynając od kapitana Straży Miejskiej (ta szumna nazwa określała aż 4ech niezbyt odważnych osobników), samotnego, cynicznego alkoholika (dokładny opis z książki: Trudno określić jego wiek. Ale sądząc po cynizmie i zmęcze­niu światem, będących odpowiednikiem datowania węglem dla ludzkiej osobowości, miał jakieś siedem tysięcy lat. „Straż, Straż”), poprzez Komendanta Straży Miejskiej, ojca i męża, a na Jego Ekscelencji Diuku Ankh kończąc, przeszedł niezwykłą przemianę, co sprawiło, że chyba nie ma drugiego takiego bohatera książkowego, z którym byłabym tak zżyta (łącznie z Harrym Potterem! ;)). Historia Vimesa to piękna opowieść o tym, że człowiek może się zmienić, jeśli chce, o tym, jak ważni są dla nas inni ludzie, ale też o tym, jak wielki wpływ mamy na swoje życie i wybory, i jak możemy wykuć samych siebie w skale, jeśli tylko będziemy robić to, co słuszne, a nie to, co łatwe. Jest to też historia mężczyzny, który nie potrafi zrozumieć, czym zasłużył na uczucie najlepszej kobiety, jaką spotkał na swej drodze; historia bezwarunkowej, astronomicznej miłości ojca o syna; a wreszcie historia starego cynika, którego wkurza głupota ludzi, i którzy nieustannie rzuca hasła w stylu:

Vimes obrzucił swoich ludzi zwykłym spojrzeniem pełnym rezygnacji i niesmaku.
- Mój oddział - wymamrotał.
- Wspaniali ludzie - pochwaliła lady Ramkin. - Weterani za­prawieni w bojach, co?
- Zaprawieni, owszem, często.

znowu „Straż, straż” :)   

Mogłabym pisać jeszcze bardzo długo o innych seriach, bo wszystkie są wyjątkowe, a Pratchett jest tak płodnym pisarzem, że w jego dziełach można po prostu utonąć. Dlatego skończę na tych dwóch postaciach, bo jestem z nimi najbardziej zwązana, i mam nadzieję, że choć trochę zachęciłam Was do sięgnięcia po jego dzieła. Chciałam za to napisać jeszcze o innym sympatycznym aspekcie jego literatury – przez wiele lat głównym ilustratorem okładek do wszystkich książek był Josh Kirby, a jego dzieła wyglądały tak:


jak widać, nic nie widać. :) Radość po kupieniu każdej kolejnej książki nie wynikała więc tylko z samej przyjemności czytania, ale też z zabawy w „odszyfrowywanie” okładki i szukanie bohaterów powieści. Potem na wielkim polskim forum Ulice Ankh-Morpork można było wymieniać się spostrzeżeniami i chwalić się, kto kogo znalazł.:) W roku 2001 J.Kirby niestety umarł, a jego miejsce zajął inny rysownik, Paul Kidby, i wniósł on do twórczości Pratchetta całkiem nową jakość. Dla porównania: Babcia w wykonaniu Kirby’ego (u góry) i Kidby’ego (u dołu). 



Kirby jest tak inny, że w pierwszym momencie aż raził, i za każdym razem bardzo dotykał mnie brak tego kolorowego miszmaszu na okładce – ale po pewnym czasie przyzwyczaiłam się do tego, i teraz uważam, że te okładki są przepiękne. Mam wrażenie, że są takie proste i czyste, każda linia znajduje się dokładnie tam, gdzie powinna, i po zobaczeniu „Kidby’owej” wersji danej postaci już nigdy nie wyobrażam jej sobie inaczej. Zabawne, że tych mężczyzn, których różni tylko jedna literka w nazwisku, dzieli tak wiele, a obaj potrafili wnieść tyle samo radości w nasze życia. 





Uff, ale się rozpisałam! Żegnam Was Vimesem w wersji Kidby’ego:



Pozdrawiam!:)

wtorek, 5 sierpnia 2014

Kitten Cam i wszystkie jej cudowności :)







Dzisiaj chciałam opowiedzieć o pewnym amerykańskim fenomenie, którego jestem oddaną fanką i który uważam za fantastyczny :) Pewnego zimowego dnia 2 lata temu natknęłam się w internecie na stronę FosterDadJohn na livestream.com . Po wejściu na nią okazało się, że jest to przekaz na żywo, 24/7,  z malutkiej klatki, w której kotka opiekuje się swoimi kociętami. Zaintrygowana, oraz absolutnie zakochana w kotach :), zaczęłam wchodzić tam co jakiś czas, z czasem przywiązując się do tych maluszków, do odpowiedzialnej mamy, i do twórcy tego pomysłu, Johna Bartletta. John jest informatykiem w Mill Creek w Waszyngtonie, i od wielu lat zajmuje się ratowaniem ciężarnych kotek, podrzuconych do położonego w jego okolicy schroniska, lub znalezionych w okolicy, zwykle bez szans na przeżycie. Po porodzie bierze on do siebie taką kotkę i jej maleństwa, i opiekuje się nimi, dopóki nie osiągną wieku, w którym mogą być oddane do adopcji. Za każdym razem schemat jest taki sam – kotka mieszka z dziećmi w małej, dwupiętrowej klatce, na której „parterze” znajdują się kocięta, a na „piętrze” ma kuwetę i jedzenie. W tym okresie, trwającym kilka tygodni, dzieciątka nie potrafią chodzić, są ślepe, i jedyne, co je obchodzi, to mleko mamy. W związku z tym, dzięki pomysłowi Johna, możemy obserwować, jak te biedne, uciemiężone matki całymi dniami leżą na boku i pozwalają się ugniatać swojej puchatej hordzie :) Następnie, gdy kocięta są większe i klatka przestaje im wystarczać, zostają wypuszczone do ogrodzonego fragmentu pokoju, gdzie mają tonę zabawek, drapaki, myszki… słowem wszystko, czego dowolny małoletni przedstawiciel kociego gatunku mógłby kiedykolwiek zapragnąć :) W pokoju tym pozostają do dnia adopcji, po drodze przechodząc jeszcze sterylkę/kastrację, a następnie wędrują do szczęśliwych właścicieli, którzy są starannie dobierani na wiele dni wcześniej i sprawdzeni pod wieloma kątami, czy aby na pewno zasługują na kocie cudeńko w swoim domostwie. :)




John zajmował się ratowaniem kotów na długo przed tym, jak stworzył KittenCam. Pomysł, by wrzucić to online, wziął się z tego, że i tak zainstalował kamerkę w pokoju kotków, by móc obserwować w pracy, czy wszystko u nich w porządku – wtedy pomyślał, że wzasadzie mógłby to udostępnić również innym. Był to strzał w dziesiątkę. Kocią Kamerę ogląda zawsze kilkaset osób, zainspirował wielu innych kocich wielbicieli, by też zajęli się taką działalnością, w związku z tym kamerki zaczęły wyrastać jak grzyby po deszczu :) Profil Johna na Facebooku ma prawie 38 tysięcy polubień. Każdy koci rodzic tuż po adopcji tworzy dla swojej pociechy osobny profil, dzięki czemu my, widzowie, możemy w dalszym ciągu obserwować, jak rosną i stają się Dużymi Kotami. Uważam to za absolutnie fantastyczny pomysł. Dla mnie jest to dobro w czystej postaci. 

"kiedy ten koszmar się skończy??" ;)

Oglądam Kamerkę już od 2 lat, od tego czasu miałam okazję obserwować wiele kocich matek i za każdym razem zadziwia mnie, jak różne mają charaktery, w jak różny sposób zajmują się swoimi dziećmi, mimo, że wszystkie – jedna w jedną – świata poza nimi nie widziały. Nie widziały też świata poza Johnem, który – kiedy tylko zaczynały rozumieć, że już nic im nie grozi – nie mógł się opędzić od ich natrętnych pieszczot. :) W wielu trudnych chwilach, przez które przechodziłam w ciągu tych 2 lat, pomagała  mi właśnie Kamerka – świadomość naturalnego kręgu życia, pokrzepiający widok matki, z uczuciem zajmujących się swoimi dziećmi… matki rudej, czarnej, białej, szylkretki, nieważne. To przekonanie, że gdzieś na świecie coś dzieje się dobrze, słusznie, że matka, która miała zginąć, dostała okazję na urodzenie swoich dzieci, na wychowanie ich, że nad całą tą gromadką ktoś czuwa, a przed nimi tylko dobre dni – to daje mi poczucie bezpieczeństwa i sprawia, że się szeroko uśmiecham. Jakkolwiek patetycznie by to nie brzmiało ;) Dlatego postanowiłam się z Wami podzielić tą stroną, może część z Was już o tym słyszała, ale część pewnie nie, a wydaje mi się, że o takich ludziach, jak John, warto mówić. :) Btw – na kilkaset wychowanych kociąt nigdy nie się złamał i wszystkie oddawał do adopcji, jak Pan Bóg przykazał – aż do ostatniego miotu, kiedy w końcu runęły jego mury obronne i zatrzymał sobie jedną koteczkę – Trillian. Za chwilę zobaczycie, dlaczego :) Oto kilka zdjęć:

John Bartlett – szczęśliwy koci tata :)


Ash – kotek z jednego z poprzednich miotów, który swoją urodą zrobił prawdziwą furorę i ma swój fanklub w internecie :)


a to Trillian – chyba od razu widać, czemu John pękł :)

Podaję też linki na fejsa i na livestream, jeśli ktoś byłby zainteresowany:
Livestream

Pozdrawiam serdecznie!

PS Gacek dzisiaj miał operację, teraz śpi. `Ma wygoloną całą nóżkę, i wygląda tak żałośnie, że serce się kraje od samego patrzenia. Teraz ma nie brykać przez 10 dni, ciekawe, jak my to zrobimy :)