sobota, 16 sierpnia 2014

oh captain my captain

Kilka dni temu światem wstrząsnęła wiadomość o śmierci Robina Williamsa. Ja też jestem wstrząśnięta. Przez kilka dni naiwnie czekałam, aż ktoś zdementuje tę informację... nie mogę przestać o tym myśleć. Zostawił po sobie czarną dziurę, której już nigdy nie uda się zapełnić. Kiedy po raz pierwszy usłyszałam, co się stało, ze zdwojoną siłą uderzyło mnie wszystko to, o co wzbogacił moje życie - jak rozwinął moją wrażliwość w Stowarzyszeniu Umarłych Poetów, jak pokazał mi, jak powinien zachowywać się prawdziwy, dobry lekarz w Przebudzeniach, jak rozbawił do łez małą mnie we Flubberze, na którym byłam w kinie razem z babcią i chichotałam jak głupia. O "Buntowniku z wyboru" i "Między piekłem, a niebem" nie wspominając. To niesamowite, jak wielu jest takich ludzi, których osobiście nie znamy, nie myślimy o nich na co dzień, a kiedy odchodzą... nagle pojawia się pustka. Zwłaszcza, gdy odchodzą w tak tragicznych okolicznościach, których roztrząsanie  budzi ogromne emocje. Widzieliście pożegnanie, jakie przygotowała dla Robina Akademia Filmowa? O, to:


? Wzbudziło ono wiele kontrowersji na Zachodzie, łącznie z wystosowaniem oficjalnego pisma do Akademii przez stowarzyszenie zajmujące się chorymi na depresję, z prośbą o ujawnienie pomysłodawcy i komentarz. Odpowiedzi nie otrzymali. Skąd kontrowersje? Otóż dlatego, że tym pożegnaniem Akademia pokazała samobójstwo jako opcję. Jedno z możliwych wyjść z sytuacji, i to bardzo kuszące - dające wolność. Widok gwieździstego disneyowskiego nieba i to magiczne słówko, obiecujące koniec zmagań, być może dla wielu okaże się ostatecznym argumentem, zachętą, której potrzebowali, trwając w zawieszeniu  między życiem, a śmiercią. Już samo medialne zamieszanie, jakie zwykle towarzyszy takim śmierciom, stawia samobójstwo w innym świetle dla wahającego się chorego, a dodawanie do tego wisienki na torcie w postaci tak otwartej gloryfikacji tego rozwiązania, jest śmiertelnie niebezpieczne. Dosłownie.

Ale na tym nie koniec kontrowersji. Czytając różne opinie, komentarze, artykuły na temat śmierci Robina, co i rusz natykałam się na wszechobecne pytanie: dlaczego? Wślad za tym pytaniem idą logiczne, wydawałoby się, argumenty - przecież miał wszystko, do czego dąży przeciętny człowiek. Rodzinę, pieniądze, sławę. Żadnych "obiektywnych" problemów. I tu dochodzimy do sedna problemu - to nie Robin się zabił, to depresja zabiła Robina. Nikt zdrowy nie jest w stanie zrozumieć tego, jak wygląda świat takiej osoby. Niefortunne używanie określenia "mam depresję"przez każdego z nas sprawia, że wiele osób bagatelizuje objawy tej choroby, nazywając je "wymyślaniem". W końcu kto z nas nie miał doła? Ale to nie tak. Zupełnie nie tak. Przeczytałam niedawno trafne porównanie "mówić "ja też czasem mam doła i nie robię z tego powodu tragedii", to tak jakby przyrównywać swoje nacięcie nożem palca przy krojeniu do amputacji kończyny. Chodzi o rękę? Chodzi. Jest zaburzenie funkcjonowania? Si. A co to znaczy, każdy wie. Depresja ma różne oblicza. A oblicze depresji ciężkiej jest tak straszne, że prawie niemożliwe do ubrania w słowa. Istnieje zespół Cotarda - zespół, w którym rozpada się czas i rzeczywistość, świat przestaje istnieć, podobnie jak i sami chorzy. Nie wstają z łóżka, bo nie istnieją. Nie wstają, bo nie istnieją ich kończyny. Istnieje oblicze katatoniczne, w którym jedyne co może pomóc, to intensywnie przeprowadzane elektrowstrząsy. Czy którąś z tych postaci miał Robin? Jak bardzo zaawansowana była jego choroba? Nie wiem. Nikt z nas nie wie. Więc zamiast zadawać sobie głupie pytanie dlaczego, na które nie możemy nawet zacząć wyobrażać sobie odpowiedzi, pamiętajmy jego geniusz, urok i dobroć, i otwórzmy się na ludzi dookoła, bo nigdy nie wiemy, jakie cierpienia kryją się pod starannie dopasowanymi maskami.


0 komentarze:

Prześlij komentarz