piątek, 8 sierpnia 2014

Za co kocham Terry'ego Pratchetta.:)



Niedawno skończyłam czytać „Parę w ruch”, nową książkę Terry’ego Pratchetta. Przy tej okazji pomyślałam, żeby napisać o nim kilka słów, jako że jest to mój ukochany pisarz EVER. Moja kolekcja jego książek wygląda tak:

Dokładnie 33 pozycje. A tyle jeszcze do zdobycia!


Mam również kilka gadżetów, jak na przykład zakładka:




czy mapa krainy Lancre, z autografem Pratchetta (niewidocznym na zdjęciu :P ):




Na pewno wiele osób go zna i nie napiszę dla nich niczego odkrywczego, ale może te osoby porównają swój punkt widzenia z moim, a resztę – mam nadzieję – zachęcę do czytania :)

Nie będę pisać suchych faktów z jego życia, gdyż te – choć niezwykle imponujące – łatwo znaleźć na wikipedii. Chciałam za to wyruszyć w sentymentalną podróż (ale TGV, żeby nie było zbyt długo! ;D), która zaczęła się w chatce babci Weatherwax, głównej bohaterki jednej z kilku pratchettowskich „serii”, i głównej czarownicy w Lancre.

Babcia jest jedną z najbardziej niezwykłych postaci, jakie spotkałam na kartach powieści. Jestem teraz w trakcie czytania książek prof. Kępińskiego, guru polskiej psychiatrii, i natknęłam się na takie zdanie: Wydaje się, że istnieje jakaś naturalna moralność przyrody, której także człowiekowi naruszyć nie wolno. Babcia o tym wiedziała. Zawsze wiedziała, co należało zrobić, i właśnie to robiła. Nie dlatego, że jej się chciało, albo że mogła, albo dla kogoś – nie, robiła to, co należało. Jak można się domyślić, nie przysporzyło jej to w życiu specjalnie dużo popularności czy sympatii – ale nigdy nie poświęcała temu uwagi. Twierdziła wrecz, że woli, by ludzie ją szanowali, niż lubili – bo „jak nie masz szacunku, to nic nie masz”. Dla kilkunastoletniej mnie, budującej dopiero świadomie swój kręgosłup moralny i szukającej swojego miejsca w życiu, kiedy bardzo potrzebowałam akceptacji grupy i sympatii rówieśników, a jej nie dostawałam, było to jak plaster na kuper, parafrazując Fila z disneyowskiego Herkulesa :) Postawa Babci i jej twarde zasady pozwoliły mi spojrzeć na siebie inaczej, i nie przewrócić się przy najsilniejszych wiatrach. To wszystko, okraszone typowym pratchettowym humorem, zestawieniem Babci z jej najlepszą przyjaciółką, która była znana z tego, że w młodości nie należała do specjalnie niedostępnych :), i rzuceniem tego duetu w wir zmieniającego się świata, sprawiło, że czytałam te książki tysiąc razy, i wielbię je ponad wszystko.

A potem… pojawił się Samuel Vimes. I to sprawiło, że nawet Babcia odeszła w zapomnienie ;) Vimes to główny bohater innej serii – tym razem „o straży”. Książki Pratchetta należy czytać w określonej kolejności, i o ile w przypadku serii o czarownicach nie jest to AŻ TAKIE ważne, bo Babcia jest osobą w pełni ukształtowaną i jej zachowanie jest logiczne i naturalne dla znającego ją czytelnika, to w książkach o Vimesie ma to znaczenie kluczowe. Vimes bowiem dojrzewa wraz z każdą książką. Poczynając od kapitana Straży Miejskiej (ta szumna nazwa określała aż 4ech niezbyt odważnych osobników), samotnego, cynicznego alkoholika (dokładny opis z książki: Trudno określić jego wiek. Ale sądząc po cynizmie i zmęcze­niu światem, będących odpowiednikiem datowania węglem dla ludzkiej osobowości, miał jakieś siedem tysięcy lat. „Straż, Straż”), poprzez Komendanta Straży Miejskiej, ojca i męża, a na Jego Ekscelencji Diuku Ankh kończąc, przeszedł niezwykłą przemianę, co sprawiło, że chyba nie ma drugiego takiego bohatera książkowego, z którym byłabym tak zżyta (łącznie z Harrym Potterem! ;)). Historia Vimesa to piękna opowieść o tym, że człowiek może się zmienić, jeśli chce, o tym, jak ważni są dla nas inni ludzie, ale też o tym, jak wielki wpływ mamy na swoje życie i wybory, i jak możemy wykuć samych siebie w skale, jeśli tylko będziemy robić to, co słuszne, a nie to, co łatwe. Jest to też historia mężczyzny, który nie potrafi zrozumieć, czym zasłużył na uczucie najlepszej kobiety, jaką spotkał na swej drodze; historia bezwarunkowej, astronomicznej miłości ojca o syna; a wreszcie historia starego cynika, którego wkurza głupota ludzi, i którzy nieustannie rzuca hasła w stylu:

Vimes obrzucił swoich ludzi zwykłym spojrzeniem pełnym rezygnacji i niesmaku.
- Mój oddział - wymamrotał.
- Wspaniali ludzie - pochwaliła lady Ramkin. - Weterani za­prawieni w bojach, co?
- Zaprawieni, owszem, często.

znowu „Straż, straż” :)   

Mogłabym pisać jeszcze bardzo długo o innych seriach, bo wszystkie są wyjątkowe, a Pratchett jest tak płodnym pisarzem, że w jego dziełach można po prostu utonąć. Dlatego skończę na tych dwóch postaciach, bo jestem z nimi najbardziej zwązana, i mam nadzieję, że choć trochę zachęciłam Was do sięgnięcia po jego dzieła. Chciałam za to napisać jeszcze o innym sympatycznym aspekcie jego literatury – przez wiele lat głównym ilustratorem okładek do wszystkich książek był Josh Kirby, a jego dzieła wyglądały tak:


jak widać, nic nie widać. :) Radość po kupieniu każdej kolejnej książki nie wynikała więc tylko z samej przyjemności czytania, ale też z zabawy w „odszyfrowywanie” okładki i szukanie bohaterów powieści. Potem na wielkim polskim forum Ulice Ankh-Morpork można było wymieniać się spostrzeżeniami i chwalić się, kto kogo znalazł.:) W roku 2001 J.Kirby niestety umarł, a jego miejsce zajął inny rysownik, Paul Kidby, i wniósł on do twórczości Pratchetta całkiem nową jakość. Dla porównania: Babcia w wykonaniu Kirby’ego (u góry) i Kidby’ego (u dołu). 



Kirby jest tak inny, że w pierwszym momencie aż raził, i za każdym razem bardzo dotykał mnie brak tego kolorowego miszmaszu na okładce – ale po pewnym czasie przyzwyczaiłam się do tego, i teraz uważam, że te okładki są przepiękne. Mam wrażenie, że są takie proste i czyste, każda linia znajduje się dokładnie tam, gdzie powinna, i po zobaczeniu „Kidby’owej” wersji danej postaci już nigdy nie wyobrażam jej sobie inaczej. Zabawne, że tych mężczyzn, których różni tylko jedna literka w nazwisku, dzieli tak wiele, a obaj potrafili wnieść tyle samo radości w nasze życia. 





Uff, ale się rozpisałam! Żegnam Was Vimesem w wersji Kidby’ego:



Pozdrawiam!:)

0 komentarze:

Prześlij komentarz