niedziela, 6 sierpnia 2017

Reaktywacja!

Po kilku niezwykle udanych próbach (czyt. kilku blogach po jednym wpisie) postanowiłam rzucić się jeszcze raz na głęboką wodę. Jakoś ten pomysł z blogowaniem nie chce mnie opuścić, wiec posłucham intuicji. Tym bardziej, ze moment wydaje się symboliczny: korzystam właśnie, z nogami wyciągniętymi na ikeowym fotelu, z pachnącą kawą na podorędziu i ze świeżo upieczonym małżonkiem u mych stóp (no dobra, z tymi stopami to przegięłam), z ostatniego dnia mojego miesiąca miodowego. Miesiąc ten upłynał niezwykle szybko (zwłaszcza, ze trwał dwa tygodnie), na podróży po Włoszech i Słowenii, z czego to pierwsze nas zmęczyło (szok i niedowierzanie: nie byliśmy jedynymi ludzmi, którzy wpadli na to, ze w Wenecji jest ładnie),



o, tak ładnie jest w Wenecji


a to drugie zachwyciło.Taki był zamysł na nasz pierwszy małżeński urlop: jeden kraj "typowy" na słodko-uroczo-romantyczną podróż poślubną, z pożeraniem lodów w ilosciach hurtowych, uciekaniem przed ulicznymi handlarzami róż, ktorzy wtykają je nieopatrznej, Bogu ducha winnej ofierze do reki i natychmiast udają niewinnych: ależ mademoiselle, wzięła pani różę, trzeba zapłacić!; z cykaniem słit foci na mostkach Wenecji i z pływaniem gondolą po nocy (no dobra, to ostatnie nam nie wyszło - no bo 100 euro za poł h, NO CHYBA NIE)... A drugie miejsce trochę mniej "typowe", z wiekszą ilością zieleni na metr kwadratowy: jezioro Bled na Słowenii (z przejazdem przez Lublanę, ktora wydała mi się być cudowną, swojską mieszanką Krakowa z Lublinem), o którym planuję osobny wpis. 

jezioro Bled

Następnie podróż dwoma autobusami, dwoma samolotami, autobusem i jeszcze tylko pociągiem i już dom. I tak się lenimy w naszym małżeńskim gniazdku od czterech dni, zwracając sie do siebie żono i mężu i piekąc chleb w naszej maszynie do chleba, którą dostaliśmy na prezent ślubny.
O tak, nie ma to jak zapach swieżo upieczonego chleba jako budzik w niedzielny poranek!  


 

0 komentarze:

Prześlij komentarz